Biały kijek

 

Biały kijek ....

                Kompania stała gdzieś w zapadłej dziurze i pilnowała "czegoś" ważnego. Czego Nie mogę powiedzieć, jako że nie wolno mi zdradzać żadnych tajemnic wojskowych, mimo, że jestem tylko "cywilnym wartownikiem". Służba wartownicza jest jednak mimo swej ważności, bardzo nudna, zwłaszcza, gdy kompania siedzi e takiej zapadłej dziurze, w jakiej siedziała kompania Feliksa Dzięcioła, dyplomowanego czeladnika kowalskiego. To też z braku zajęcia pozasłużbowego chandra ogarniała czasem chłopców. Kina w tej wiosce nie było, do książki Felek nie miał ochoty; ping-pong'a więcej nie grywał ze względu na kolegów od czasu, gdy swą kowalską łapą zmiażdżył ostatnią gumowaną rakietkę; w siatkówkę zabronił mu grywać dowódca kompanii, gdyż zbyt często rozbijał współzawodnikom nosy swymi huraganowymi "ściętymi", a boksować nikt się z nim nie chciał. Do piłki nożnej był za ciężki, do koszykówki chciała go wziąć każda partia graczy, gdyż przy swym wysokim wzroście i długich, gorylich łapach, zatkał na obronie każdy kosz tak, że żadna piłka nie mogła wlecieć, na co gorąco protestowała partia przeciwna. Partia Felusia, grając "fair" sprzeciwy te uznawała; w rezultacie Felek opuścił boisko, nie wracając już na nie z powrotem.

 

Dzięcioł lubił również grywać w karty. Z początku grywał w tysiąca, ale szybko mu się ta gra znudziła, jako pozbawiona emocyjnego hazardu; grywał jeszcze w "oczko", lecz po ograniu wszystkich kompanijnych graczy z forsy nie mógł już znaleźć frajerów, którzy by mieli ochotę zmierzyć się z jego niesamowitym szczęściem. Wprawdzie oficer oświatowy kompanii organizował wieczorne kursy dokształcające i wykłady popularne na poziomie uniwersytetu ludowego, ale Feluś twierdził z pogardą, że to tylko dla "ciemniaków". On ma już swój "fach" w ręku i żadnego dokształcania nie potrzebuje; na dowód tego rozpościerał w swej olbrzymiej łapie, twardością przypominającej młot kowalski, dyplom czeladnikowski z pieczęciami Izby Rzemieślniczej.

 

          Cóż więc pozostało Felusiowi dla zabijania chandry, która w wolnych chwilach odzywała się silnym głosem, przypominając wdzięki dorodnej, zdrowej jak rzepa Kaśki, pozostałej prawdopodobnie gdzieś poza linią Curzona? Wódeczka, wiadomo! Pękaty od wygranej forsy portfel, również w karcie wygrany, pozwalał codziennie na "jednego", ożywiając przyjemnie posmutniałe od osobistych i prywatnych zgryzot twarz. W gronie morowych kolegów nawiązywała się interesująca rozmowa, przesuwały Się przed oczyma wspomnienia Z "prawdziwego" wojska, sypały się pieprzne, z nadejściem ks. Kapelana milknące kawały i czas uchodził.

 

 Wprawdzie oświatowy i ks. Kapelan ględzili tam coś o szkodliwym działaniu alkoholu, przytaczali fakty z cywilnych obozów, w których ludziska struli Się na amen niemieckim bimbrem, zaznaczając specjalnie, że alkohol jest szczególnie szkodliwy dla słabych, nieodpornych organizmów, gdyż pociąga za sobą gruźlicę, ale Feluś i jego paczka nie przejmowali się tym. Ba! Z powiedzonek tych uwili sobie nawet motto dla swych pijackich wyczynów:

- Słabe organizmy muszą wyginąć - takie jest prawo natury! 

-Jeżeli jesteśmy niedołężni, na wczesną śmierć skazanymi cherlakami, lepiej, że zgodnie z prawem natury zawczasu powędrujemy na łono Abrahama. Bo prawo jest po to, aby się mu podporządkować! - dowodził Piotruś Molik, kapral żandarmerii, mianowany w kompaniach wartowniczych plutonowym, przed wojną zastępca sekretarza prowincjonalnego notariusza, jeden z nielicznych inteligentów rodzinnego miasteczka, którego zaliczano do inteligencji już z tego choćby tytułu, że nosił za panem rejentem teczkę z aktami do miejscowego sądu grodzkiego.

 

          Wobec tego pili na umór, by przekonać SIę, kto z nich jest najsłabszym organizmem, skazany na zagładę. Powiedzonko "słabe organizmy muszą wyginąć" imponowało szczególnie Felusiowi, którego tylko przez ironię nazywano tak pieszczotliwie, bo jak już wspomniałem, chłopisko było z niego okazałe; miał "bary jak niedźwiedź stary", a i zrostem przodował w kompanii, stojąc na zbiórkach zawsze na prawym skrzydle. Rumiana gęba, niepokryta kowalską sadzą, bo z kowalskim miechem i młotem nie miał do czynienia od czasu oswobodzenia przez Amerykanów, aż tryskała zdrowiem; przeto nie obawiał się twardego prawa natury, które skazuje słabych na zagładę i dzielnie przodował w piciu swej godnej kompanii. A wszelkie ostrzeżenia oficera oświatowego, pana porucznika Klemensa Chrząszcza, wiejskiego nauczyciela z zawodu, który mentorskim, płaczliwym głosem stale napominał go, wspominając o masowym ślepnięciu od "napojów wyskokowych, pędzonych tajemnie bez kontroli kompetentnych, i odpowiedzialnych za rektyfikację organów państwowych", puszczał sobie mimo uszu.

         

 -Jak oślepnę, panie poruczniku, kupię sobie tresowanego pieska i biały kijek i będę sobie spacerował po świeżym powietrzu na koszta ubezpieczalni społecznej - a po cichu mówił do kolegów, gdy "Chrabąszcz" już się oddalał Co . ty tam wiesz, zamazany "srakotiuku"!

 

Wobec tego pili dalej "pocieszycielkę strapionych" w dobrym gatunku, a wobec częstego braku tej sorty jeszcze częściej "biały kijek", gdyż tak ochrzcili teraz bimber po upomnieniach pana "psora".

W dniu 15 sierpnia, w Święto Żołnierza Polskiego, nadarzyła się znowu okazja do picia; trzeba było przecież wspomnieć w dniu własnego święta, nawet gdy się nosi farbujący mundur, stare czasy pułkowe, gdy Feluś defilował cały w kwiatach w pierwszej czwórce drugiej kompanii 60 Pułku Piechoty Wielkopolskiej na rynku Ostrowa, lub walki wrześniowe, począwszy od stanowisk obronnych pod Odolanowem, a skończywszy na obronie Warszawy, w której tenże dzielny pułk brał udział.

 

- To był pułk, mówię wam chłopaki! Wszystko chłopy w dechę! A dowódca pierwszego baonu, major Fiszer? Poległ, biedaczysko! - tu wzruszonemu alkoholem i wspomnieniami Felusiowi poczęły kapać z oczu ciurkiem łzy i pochlipując wzniósł toast - Jego zdrowie, niech mu ziemia lekką będzie, choć ciężką trzymał nas ręką!

 

- Wychylili w milczeniu duszkiem pękate "szklaneczki", silne ich organizmy nie zadrgały nawet na smak ordynarnego, gryzącego bimbru i dalej wspominali Łęczyce, Sochaczew, Bzurę, Puszczę Kampinoską. ...

 

- Nasz dowódca plutonu, podporucznik rezerwy, fajny chłop, student prawa z zawodu - ciągnął dalej Feluś - poległ na skraju Puszczy Kampinoskiej, tuż za Brochowem,. przy wielkim bombardowaniu Bzury w dniu osiemnastego września, gdy osobiście opatrywał rannego mojego kolegę, postrzelonego w udo z cekaemu szwabskiego samolotu. Plutonem naszym dowodził potem podchorąży rezerwy ze Szczypiórna, młody szczeniak, najmłodszy chłop z całej kompanii, ale morus pierwszej klasy. Dostał potem pod Warszawą podporucznika i Krzyż Walecznych, jako pierwszy z naszej kompanii, ale dostał też zdrowo od Szwabów tuż pod Warszawą zdaje się, że w prawą rękę, w nocnym natarciu pod Młocinami. Jego zdrowie!

 

Powstał Feluś dla uczczenia swego byłego dowódcy, ujął tkliwie szklanicę, podniósł ją w górę, pod silne światło elektrycznej lampy, gdyż w trakcie przyjemnej pogawędki zapadł już ciemny wieczór i zwolna począł wlewać "biały kijek" w swą potężną gardlicę . . . W tym momencie nawalił główny korek i w całym budynku koszarowym zapanowała grobowa ciemność; bowiem w sąsiednim pokoju żołnierskim smażono właśnie w tym czasie na elektrycznej maszynce kupione na czarno u bauer'a za papierosy jajka z amerykańskim boczkiem, co spowodowało przeciążenie i tak już mocno obciążonej sieci elektrycznej, wskutek czego wyskoczył główny, patentowy bezpiecznik. W ciemności tej rozległ się nagle przeraźliwy, krew w żyłach mrożący krzyk:

 

- Jezus Maria! Nic nie widzę! Kara Boska spotkała mię za pijaństwo - Chrabąszcz miał rację - oślepłem!

 

Koledzy, którzy od razu kapnęli się, że Feluś dopiero w ciemności otworzył oczy, nie wybuchli śmiechem, jakby należało oczekiwać, gdyż tak ich przejął krzyk, pełen zgrozy i rozpaczy. Oprzytomnieli zupełnie!

 

To też gdy po wciśnięciu bezpiecznika zabłysło znowu światło nie śmiali się na widok trupiobladej, spoconej twarzy zupełnie już przytomnego Felka. A gdy tenże zorientował się w sytuacji i rzekł:

 

- To palec Boży! Już nie wypiję więcej ani jednej kropelki - wstali i podali mu dłonie na znak akceptacji prze całą paczkę jego mądrego postanowienia.

 

Dziś Feliks Dzięcioł z całą swą paczką uczęszcza pilnie na wykłady uniwersytetu ludowego i z prawdziwie kowalską zawziętością kuje angielskie słówka. Wie już dokładnie, co znaczy po angielsku kowadło, młot, cęgi oraz inne akcesoria rzemiosła kowalskiego, uczy się pilnie dalej i są widoki, że niezadługo będzie się już mógł dokładnie porozumieć z amerykańskimi kolegami.

 

Oberammergau, 15 września 1946 roku.

RADOSŁAW SKAŁA

(Stanisław Zybała)

 

Początek strony